piątek, 13 kwietnia 2012

Roadburn Festival dzień 1

   Pisałem już, że chce tutaj zamieszkać? Nie? To piszę: Chce tutaj zamieszkać! Przez "tutaj" nie mam na myśli Roadburn z tymi wszystkimi pięknymi zespołami, w których grają mało piękni mężczyźni, jeszcze piękniejszymi winylami i najpiękniejszymi dziewczętami. Mam na myśli Holandię. Wszystko tutaj wydaje się takie proste, łatwe i tak dalej, że nie mam ochoty stąd wyjeżdżać. Kiedy patrzę na rozpiskę koncertów w 013 na następne miesiące, stwierdzam, że mógłbym zostać tutaj, w Tilburgu.

   Wracając do Roadburn... Jak na razie, to najpiękniejszy urlop mojego życia. Wszystko tutaj jest takie, jak powinno być. Organizacja wzorowa, jedzenie i piwo drogie, merch porażający atrakcyjnością i ceną, winyle takie winylowe i w kwadratowych okładkach. Aaaa, jeszcze koncerty. Oczywiście, nie ma szans wszystkiego ogarnąć, spróbować, zobaczyć, ale staram się jak mogę. Nowa festiwalowa miejscówka, Het Patronaat, ma niesamowity klimat. Kiedyś to była jakaś kościelna świetlica, więc w oknach są witraże ze świętymi, scena wygląda jakby jeszcze pięć minut temu stał tam ołtarz albo chór, a balkon jest w miejscu, gdzie kiedyś były organy. Prawie-okultystyczni hippisi z Orchid wypadli tam wspaniale, a Hexvessel stworzy niepowtarzalną atmosferę narkotycznego lasu. Drugie, równie rewelacyjne miejsce, to mała salka, gdzie umieszczono najmniejszą scenę festiwalu, Stage01. Udało mi się tam dotrzeć na końcówkę niezłego koncertu Christian Mistress, kawałek niezwykle nudnego Ancient VVisdom (najciekawsze w koncercie były hipsterskie stylowe, ciemne okulary wokalisty), dosłownie jeden, ale za to świetnie zagrany, numer Black Tusk i cały koncert Sigiriya. Właśnie ta walijska ekipa dała jeden z najlepszych popisów pierwszego dnia festiwalu. Moc, niewyczerpalna energia, gitarowy luz i dużo dobrego stonera.
  
   Trochę większy Green Room nie zostaje daleko w tyle. Najlepiej na tej scenie bezapelacyjnie zaprezentowało się Saturnalia Temple. Prawdziwe święto psychodelicznych doomowo-stonerowych dźwięków. Czuć w tym było trochę czarnej magii. Równie dobry popis dali panowie z Lord Vicar, chociaż tutaj jestem zupełnie nieobiektywny, bo kilka minut spędziłem na okrutnie nudnych Ancestors i Ancient VVisdom, więc możliwe, że występ ekipy Vicara był tylko przyzwoity, ale i tak zamiótł mną podłogę balkonu.

   Koncerty odbywające się na głównej scenie 013 (zgadzam się z Marcinem Decem, że to jedna z najlepszych sal koncertowych, w jakich kiedykolwiek byliśmy) są czymś... innym. To zupełnie nowa jakość. Przynajmniej dla takiego roadburnowego nowicjusza, jak ja. Ze wczorajszych występów m. in. Killing Joke, podczas którego prawie doszło do bójki z publiką, Om, czy diSEBOWELMENT, zdecydowanie najlepiej wypadła ekipa Ala Cisnerosa. W koncertowej wersji skład uzupełnia przesympatyczny i niezwykle energiczny czarnoskóry klawiszowco-gitarzysto-tamburyndzista. Om na żywo jest jak muzyczno-duchowa podróż w głąb własnego umysłu, szczególnie, kiedy wspierana jest przez ziele pokoju. Amerykanie zaprezentowali utwór z nadchodzącej płyty, pt. "Sinai". Bardzo dobry. Tak na szybko - brzmi jak kontynuacja "God is Good", ale z mocnym pierwiastkiem "Pilgrimage".

   Pierwszy dzień bardzo udany, obwity w wielkie i małe radości. Wielkie, to koncerty wyżej wymienionych, szczególnie Om i Sigiryi. Mniejsze, jeszcze większe to najnowszy album Saint Vitus dwa tygodnie przed premierą, limitowane do 300 sztuk "The Church Within" na dwóch dziesięciocalówkach, roadburnowy t-shirt Sleep i parę innych, doskonałych cedeków. Afterparty udane, acz skromne, oczywiście, w niepowtarzalnym polskim stylu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz