sobota, 14 kwietnia 2012

Roadburn Festival c.d.

   Szybko i krótko, bo spałem tylko trzy godziny i nie chce mi się pisać. Nadal jestem pod wrażeniem jak bardzo dobry to jest festiwal. Wszędzie chodzę z durnowatym uśmiechem i to nie spowodowanym wczesnopopołudniową wizytę w sklepie z kawą. Noc była bardzo ciężka... rozegrałem najgorsze partie bilarda w swoim życiu i widziałem jak zły człowiek znęca się nad nową płytą Saint Vitus.

   Niestety, koncert Conny Ochs & Wino przeszedł mi koło nosa, dotarłem na ostatnie minuty, a potem Wino ostentacyjnie ze swoim wyrazem twarzy nie zdradzającym żadnych zdolności do zamieni choćby w cień uśmiechu, przeszedł dosłownie przed moją twarzą. W Het Patronaat nie potem przez cały dzień, bałem się że Wino wyrzuci mnie z doom metalu, bo nie byłem na jego występie. Dotarłem tam dopiero kiedy źli crustowcy z Doom wygonili wszystkich metalowców. Dwadzieścia minut tego pokazu było moim napojem energetycznym na całą resztę nocy. Aaaa przepraszam, udało mi się też zaliczyć kilkanaście minut wycieczki do lasu z Hexvessel. Na płycie - niezbyt. Na żywo - fenomen.

   W końcu, za trzecią już próbą udało mi się porozmawiać z Justinem Broadrickiem. Jak się okazało od kiedy rzucił dragi i alkohol stał się przemiłym, otwartym kolesiem. Rozmowa z nim pozwoliła mi poznać Matta Pike i uczestniczyć przysłuchiwać się rozmowie dwóch legend sceny o... wychowani dzieci. Coś pięknego. Równie piękny był koncert punkowo-stonerowych kosmitów z Farflung. Ci faceci znają się na rzeczy i robią doskonałe show nie tylko swoją muzyką, ale także zachowaniem na scenie. Cały wczorajszy dzień był dla Green Roomu bardzo udany: Farflung, bardzo dobry występ Kong, Vailent Thorr (chodzą słuchy, że rewelacja na żywo), Black Breath, które dosłownie zamiotło i obiło o ściany publikę i na koniec powalający pokaz kanadyjskich epigonów z Dopethrone.

   Chociaż najwięcej i najlepiej działo się oczywiście na głównej. Amerykanie z Yob zagrali koncert idealny, perfekcyjnie wprowadzając uczestników w psychodeliczny mrok "The Unreal Never Lived". Brzmienie rozsadzające kości od szpiku, klimat niepodorabiany, poziom ponad wszelkie normy. Wcześniej na tej samej scenie zaprezentowali się panowie z Witch. Byłem zawiedziony brzmieniem wokalu na żywo, ale po kilkunastu minutach dało się do tego przyzwyczaić i można było się cieszyć, bądź co bądź, świetnym koncertem. Kuratorzy tegorocznego festiwalu, Voivod dali swoim fanom ogromny powód do radości grając swoją najlepszą płytę w całości i robiąc to w pięknym stylu.

   Na najmniejszej scenie w tzw. BatCave bardzo dobrze wypadli panowie z Danavy i trochę gorzej Francuzi z Huaty. Muzycznie było wszystko w porządku, ale autorzy doskonałego "Atavist of Mann" trochę przesadzają na pozowanie na złych okultystów, a scenicznego obycia mają niezbyt wiele, więc wszystko wychodzi sztucznie. Niestety.

   Koniec gadania, czas... gadanie. Dzisiaj mizantropiczni sludgeowcy z Dragged Into Sunlight. Potem na czterech scenach Church of Misery, Purson, The Wounded Kings, The Obsessed, Leaf Hound i oczywiście SLEEP!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz