poniedziałek, 1 lipca 2013

Hejt codzienny: Janusze i kibice sukcesu

    Nie mogę powiedzieć, jak bardzo wkurwiają mnie ludzie. Zawsze jednak pozostawała wąska grupa ludzi, którzy akurat mnie nie irytują. Większość z nich mieściła się wśród moich gronowych, a potem fejsbukowych znajomych. Ostatnio nawet oni doprowadzają mnie do kurwicy. Kiedy już zaakceptowałem Farmville itp. (oczywiście, aplikacje i wszystkie ich reinkarnacje dawno poblokowałem), tablice zajebane zdjęciami kotów lub memami z kotami (w końcu sam swoją zaśmiecam piłką nożną), to pojawiły się linki, statusy godne 13-letnich sezonowców Barcy, Legii, czy innego Realu. Cały rok ani słowa o tenisie, ba!, całe życie ani słowa o tenisie, Janowicz wygrywa mecz z kimś tam i bach!, nagle pięć linków i sześć statusów. Identycznie jest z Kowalczyk, Stochem i było z Kubicą (ciekawe dlaczego teraz nikt o nim nie pisze?). Żyłę jestem w stanie jeszcze znieść, bo rozumiem, że koleś może po prostu śmieszyć.

     Ostatnio mój próg tolerancji, niezbyt wysoki z resztą, został przekroczony przez mistrzostwa Europy w piłce nożnej kobiet U-17. Naprawdę ktoś, poza samymi zawodniczkami i związkiem, wiedział, że mamy reprezentację w tej dyscyplinie i kategorii wiekowej? Jestem przekonany, że nikt. Przynajmniej z moich znajomych. Jednak po wygranej naszych reprezentantek nagle zaroiło się od linków do newsów, statusów, a nawet zdjęć zawodniczek (nie, nie chodziło o cycki i dupy, bo nie było na co patrzeć). Nie rozumiem, jak inteligentni ludzie, a za takich mam swoich znajomych, no dobra, większość swoich znajomych, mogą sami sobie z premedytacją przyprawiać gębę śmierdzącego, wąsatego polskiego Janusza. Takiego rozlazłego, obwisłego, odzianego w poplamiony schabowym biały podkoszulek, sandały ze skarpetkami, dumnie dzierżącego reklamówkę z Biedronki Mariana. Dobra, ich sprawa i pewnie byłbym w stanie to zdzierżyć, gdyby nie trzy kwestie. Po pierwsze, chodzi o najbardziej bezsensowne i nudne dyscypliny sportu. Odejmowanie sekund, bo bolid był zbyt ciężki - co to za durnota? Czyli w uproszczeniu, facet może przegrać wyścig, mimo że przyjechał pierwszy, bo zapomniał się wysrać przed startem. W tym przypadku najciekawsze są wypadki, bo poza tym, to kilku kolesi jeździ gokartami za miliony pieniędzy w kółko. NAJGORZEJ. Po drugie, nieśmiertelne, uwielbiane przez modnych, antypiłkarskich fanów sportu z agencji reklamowych i modnych, "alternatnwych" klubów: "zawsze im kibicowałem" "interesowałem się skokami, zanim ktokolwiek słyszał o Małyszu". Mam ochotę narzygać na każdego, kto mówi coś takiego. Narzygać, a potem przybić piątkę autobusem prosto w ryj! Z resztą łatwo to zweryfikować, szczególnie na fejsie. Po trzecie, "lepiej oglądać, jak dwudziestu facetów biega za piłką bezsensu/lepiej kibicować dyscyplinie, w której nie mieliśmy żadnych sukcesów od 30 lat". Tak, lepiej. Kropka. Zawsze lepiej jest kibicować, niż publikować statusiki, jak coś wygramy (MY! POLACY!). Przy okazji, zawsze mnie zastanawia skąd u tych zakochanych w Krytyce Politycznej albo Ruchu Palikota "młodych wykształconych" nagle tyle patriotyzmu.
     
     Ma to jednak pozytywne strony. Szybko dowiadujesz się, który z Twoich znajomych jest Januszem, a który debilem. Do tego dochodzi przyjemność usuwania idiotów z Fejsa - zajebiste uczucie. I na koniec weryfikujesz, kogo z nich tak naprawdę lubisz. Kiedy się waham, czy kogoś wyjebać to znaczy, że muszę go lubić, bo zwykle nie mam żadnych skrupułów i robię to z szerokim uśmiechem.

EDIT: Wersja robocza notki zapisana o 14:39:00. Wracam do domu o 20:30, a tu cała tablica zasrana Kubotem i Janowiczem. Trzy losowo wybrane osoby przez ostatni rok nie napisały słowa o tenisie. Skąd się bierze tyle "białych skarpetek"? Nie mogę Ci powiedzieć...

     

środa, 12 grudnia 2012

Hejt codzienny: w drodzę do magazynu

    Pomysł wpadł mi w drodze do pracy. Dużo ostatnio pomysłów miewam w drodze do pracy. Jeżdżę autobusami i metrem, mógłbym tramwajem, ale wolę się trzymać z dala od tego syfu. Zawsze kiedy wsiadam do tramwaju mam ochotę robić dużo złych rzeczy ludziom, ale nie takich złych-fajnych jak z Brazzers i Pornhuba, tylko takich jak z najśmielszych sennych marzeń Teda Bundyego, czy innego psychopatycznego pojeba - myszki Miki albo Kermita. Równie dobrze mógłbym próbować dostać się do fabryki (właściwie to do magazynu) latem na łyżwach, lub na bicyklu. żonglując. stopami. W metrze myślę sporo, ale głównie o tym jak mnie ci ludzie wkurwiają i jak bardzo chce z niego wysiąść. Na szczęście to tylko jedna stacja. Jak zajmę się przemienianiem ex-ludzi w ex-zombie, to nawet da się to wytrzymać. Jak wyjdę wcześniej, to mogę iść na piechotę. Nigdy nie wychodzę wcześniej, jestem na to za gruby.

    W autobusach myślę więcej, o ile nie jestem zajęty graniem w Football Managera albo nieśmiertelne Heroes 3. Wpadam wtedy na wiele pomysłów z kategorii tych genialnych, które miewasz tylko siedząc na porcelanowym tronie. Właśnie dlatego autobusy kojarzą mi się głównie z... kiblem. Ja mam typowo toaletowe przebłyski geniuszu, a ludzie zajmują się głównie śmierdzeniem, jakby noc spędzili w wyjątkowo nieekskluzywnym toitoju. Mało tego, prezentują przy tym totalny brak znajomości jakichkolwiek zasad savoir-vivre. Krowa bombardująca buty świeżym, kilku-kilowym, parującym plackiem, waląca ogonem po ryju i waląca twoją laskę jest przy nich Erikiem Claptonem Zbigniewem Hołdysem kultury. Zrozum babo!, że jak staniesz w drzwiach nawet jak użyjesz całej swojej energii, której nie spaliłaś na bycie kretynką, żeby się zaprzeć, nie przepuścić, to i tak tłum cię pokona. Po wszystkim pretensje możesz mieć tylko do siebie. Nie mogę nawet powiedzieć, jak mnie to wkurwia. Ale nie o tym chciałem.

niedziela, 9 grudnia 2012

A co jeśli...?


   Ach, te Internety. Nie można już znaleźć serwisu muzycznego, na którym nie byłoby biadolenia muzyków, że nikt nie chodzi na koncerty. Ja się powoli przestaje dziwić tej sytuacji, ale o tym kiedy indziej. Fascynujące jest jak zmieniają się tendencje. Jeszcze trzy lata temu zewsząd było słychać marudzenie odbiorców, że nie ma koncertów. Najpowszechniejsze komentarz pod zapowiedzią płyty albo trasy dowolnego zespołu brzmiał „do Polski i tak nie przyjadą, Polskę oczywiście ta trasa ominie” itp. Skoro teraz koncerty są, a wśród nich zdarzają się te najszczęśliwsze, bo wyprzedane, to w takim razie co nie działa i gdzie jest błąd? Rynek jest upośledzony od dawna, jego upośledzenie stało się naszą normą, więc wydawałoby się, że muzycy powinni się nauczyć, jeśli nie wykorzystywać ułomność rynku, to przynajmniej umieć się po niej poruszać. Skoro artyści ciągle narzekają, że nikt nie przychodzi na ich występy, odbiorcy narzekają z różnych powodów, a do muzycznych eventów nadal trzeba dopłacać, to może warto się zastanowić, czy to nie z samymi koncertami coś nie jest tak...

wtorek, 25 września 2012

"Największym naszym sukcesem było niewydanie trzech płyt" - wywiad z Times New Roman


Spisując ten wywiad uznałem, że nadaje się do publikacji dokładnie nigdzie. Poziom absurdu jest zbyt wysoki dla tzw. „profesjonalnych portali” . Jednocześnie uznałem, że będzie to przepustka do wielkiej kariery (mojej i Times New Roman) albo mój gwóźdź do trumny, po którym już nigdy żadne medium mnie nie zatrudni nawet do wrzucania newsów. Myślę, że całość najlepiej podsumowuje wypowiedź na końcu.

W gruncie rzeczy Times New Roman to bardzo enigmatyczny zespół. Co o nich wiemy? Pochodzą z NRD, czyli z Gdańska, nawet z Gdyni. Działalność rozpoczęli w czasie wojny, w piwnicy, gdyby byli jeszcze dziećmi albo już mieli dzieci – dokładnie nie pamiętają. Może to było nawet podczas nagrywania płyty Neolithic albo w połowie lat 80., w Sopockim Non Stopie. Jaka jest prawda nie dowiemy się pewnie nigdy. Grają drink disco, disco z NRD, a czasami nawet heavy metal. Wszyscy ich znają, ale nikt nie przychodzi na ich koncerty. No, bo i po co? Na koncie mają trzy niewydane płyty. To właśnie Times New Roman.

To już chyba piąty, albo czwarty nasz wywiad, a Ty jak zwykle wszystko psujesz (śmiech).Nick Valentino: Oj tam, od razu wszystko.

Zacznijmy od początku, czyli jak to się zaczęło, jak powstało Times New Roman, jak się poznaliście?

Nick Valentino:
Była wojna (śmiech)… było ciężko…
Romano Mazzante: Była wojna, było ciężko i trzeba było sobie jakoś ocieplić te chwile w piwnicy. Pomyśleliśmy: Co robić - czy pytać naszych rodziców… Nie mieliśmy dzieci jeszcze?
N.V.: Ja nie.
R.M.: Ty nie miałeś. Ja miałem? Miałem chyba coś, nie? I pomyśleliśmy: „- Kurcze, disco!”. Kurcze disco. To są te dwa kluczowe słowa, prawda. „Kurcze” – Wiesz Nick co mam na myśli? Kurcze i disco.
N.V.: Na początku nazywaliśmy się Kurcze, a potem wyszło że Roman, że nastały nowe czasy, że wojna się skończyła - tak wyszło Times New Roman.
Teraz tak sobie śmiesznie żartujemy, bo generalnie nie pamiętamy kiedy to się zaczęło i jak to powstało na 100%, kiedy był ten moment: „O!, dobra”.
R.M.: Myślę, że to z 15 lat temu było.
N.V.: To było bardzo dawno temu. Kiedyś Roman wymyślił, że chce grać disco, bo on kocha disco. Żeśmy się spotkali kiedyś na podwórku i stwierdziliśmy, że w ten sposób możemy sobie coś takiego zrobić dla zabawy.
R.M.: Ja powiedziałam tak: „- Ej Patryk, wyjdziesz!? Kurcze! Ej Patryk, wyjdziesz!? Wyjdzie Patryk na dwór?”. Patryk wyszedł na dwór, graliśmy trochę w kapsle i później okazało się, że…
N.V.: Później musiałem iść do domu, bo mama mnie wołała.
R.M.: No tak, ale zdarzyło się prawda?
N.V.: Było śmiesznie. Porobiliśmy sobie kilka piosenek w takich naprawdę dziwnych warunkach, bo pierwsze utwory, czy nasze wybryki nasze dyskotekowe powstawały na konsoli PlayStation 1 jeszcze.
R.M.: Nie wstydzimy się tego.
N.V.: (śmiech) Używając takich programów jak „Music 2000”.
R.M.: Nie zdradzaj!
N.V.: Co nie zdradzaj? To i tak jest nie do dostania. Ja mam ostatnią kopię na ziemi. Zrobiliśmy pięć, góra z sześć numerów i pojechaliśmy w trasę koncertową po warszawskiej Kopalni. Wtedy jeszcze istniejącym klubie. Zagraliśmy tam chyba trzy koncerty tego samego dnia.
R.M.: Ja trzeciego nie pamiętam.
N.V.: Roman już nie pamięta trzeciego, ja ledwo. Nie wiem, jak to wyszło, ale nagle się okazało, że jest bardzo fajnie. Zaczęliśmy rozbudowywać nasz repertuar, wspomagając się różnymi kolegami, znajomymi, którzy ogarniają instrumenty klawiszowe, bo my się kompletnie na tym nie znamy (co jest zabawne). Powstawały po kolei jakieś utwory, braliśmy to „Lorelei” Kapitana Nemo albo inne historie.
R.M.: Nie wiem, czy pamiętasz Patryk jak nagrywaliśmy te utwory w Hendrixie, w Lublinie.
N.V.: Pierwsze utwory, które zarejestrowaliśmy na tzw. profesjonalną taśmę nagrane zostały w Lublinie, studiu Hendrix, podczas sesji… Neolithic.
R.M.: Znaczy po sesji w nocy.
N.V.: No w nocy, bardzo późno, ktoś mnie obudził w czwartej rano: „- EEEEJ, NAGRYWAMY!”.
R.M.:
Znany realizator Malta, znany w kręgach rockowo-metalowych, który po sesji że tak powiem „normalnej” zapraszał nas do siebie i proponował pierniczek, wtajemniczeni wiedzą co to oznacza i jakie są tego konsekwencje, rano szczególnie.
N.V.: Żytnią wtedy piliśmy pamiętam.
R.M.: Uspokój się! Ja chciałem jakoś tak…
N.V.: …kulturalnie.
R.M.: Kulturalnie…
N.V.: Zróbmy dwa osobne wywiady.
R.M.: Przy pierniczku, nie pamiętam za bardzo jak myśmy to nagrywali¸ bo zawsze były to jakieś godziny noce, ale udało nam się dotrzeć do studia profesjonalnego i nagrać utwory na pierwszą płytę, która nigdy nie powstała. Potem już był tylko sukces, dziewczyny, czerwone wino…
N.V.: …strona internetowa z dużym fiatem…
R.M.: …i kac.

Strona cały czas istnieje, można na niej posłuchać „Deep Blue”.

R.M.: Ta strona wisi na serwerze naszego przyjaciela, który nam to robił i można tam posłuchać „Deep Blue” i chyba nawet jeszcze tego numeru… Jak on się nazywał?
N.V.: „Femme Fatale”?
R.M.: Ten co Ty go robiłeś.
N.V.: „Alone”?
R.M.: Nie „Alone”, tylko…
N.V.: Co za ogarnięty zespół: „Eeee… yyyyy…”
R.M.: Yyyyyyyyyyyyyyyy!
N.V.: (śmiech) „Nie do Ciebie”.
R.M.: Tak, „Nie do Ciebie”. Taaak, taaak! (śmiech)
N.V.: Tak to wygląda. Później to już żeśmy sobie grali…
R.M.: Druga, trzecia płyta. Normalnie, jak każdy zespół.

Druga, trzecia niewydana płyta.

N.V.: Jesteśmy znani z tego, że jesteśmy nieznani jeżeli chodzi o płyty. Największym sukcesem było...

Niewydanie trzech płyt.

N.V.: Wydanie trzech płyt, których nigdzie nie ma oraz liczne koncerty w znanym, chociaż już nieistniejącym klubie, Jadłodajnia Filozoficzna. Później żeśmy dokonali aktu spalenia tego klubu, żeby nie było nie wiadomo kto – to my, to Times New Roman. Tak zakończyliśmy działalność tego klubu, a my graliśmy dalej.

Numer które powstały w Hendrixie. Na tej stronie pisze, że można zamówić Waszą EPke. Dlaczego to się nigdy nie ukazało i dlaczego ja tego jeszcze nie mam?

N.V.: Roman to ma.
R.M.: Przede wszystkim zespół Times New Roman istnieje w wyobraźni, głównie. Postanowiliśmy jakiś czas temu, że nic nie ukaże się nigdzie, ponieważ jeszcze nie daj boże ktoś to kupi, będzie zadawał jakieś pytania, miał jakieś wątpliwości (N.V.: „Kto wam to wydał?”) to nie ma kompletnie sensu.
N.V.: Ja miałem taki pomysł, żeby w Empiku, czy w jakimś innym sklepie muzycznym zrobić tzw. „podstawkę”: wstawić nasze płyty, za dwieście złotych sztuka.
R.M.: Powtarzam, 200 zł.
N.V.: Przyjść do sklepu z własnymi płytami (wiesz, jak kradniesz to Cię złapią, a jak przynosisz, kto będzie na to patrzy), postawić na półkę kilka płyt i wyjść. (śmiech)
R.M.: My na tym nie zarabiamy, ale zabaw jest.
N.V.: Ciekawe, czy sklep muzyczny by to sprzedał, nie? Jak byłaby taka cena, 200 zł, wbijają w komputer <piiiip>, nie ma nigdzie, ale dwieście głupio nie sprzedać. (śmiech) Taki luźny pomysł, ale jak nie ma płyty to nie ma.
R.M.: Wydaje mi się, że to taki poziom absurdu, który my reprezentujemy, że albo to sprzedawać za miliardy albo w ogóle. Chyba ten kraj takie, że ta druga opcja jest bardziej prawdopodobna. Przez wiele lat tak sobie ewoluowaliśmy, robiliśmy śmieszne rzeczy, mniej śmieszne, aż doszliśmy do tego momentu, że spotkaliśmy się z muzykami, którzy w ogóle potrafią grać.
N.V.: Dużo pytań jest nam zadawane, zauważyłeś?
R.M.: Ale my nie potrzebujemy pytań. Ja nie potrzebuje pytań w ogóle. Daj spokój! Jak spotkaliśmy z Fiore i Enrico to okazało się, że jaka część tego absurdu jest przyjęta.
N.V.: Bardzo jasno wszystko opowiadasz, Romku (śmiech).
R.M.: Jak rozmawiałem na początku z Kwiatkiem, który pojawił się na naszym koncercie…
N.V.:
Skąd ludzie mają wiedzieć kto to jest jakiś Kwiatek? „Rozmawiałem z Kwiatkiem”, ale jakim kwiatkiem? Na balkonie?
R.M.: Ale zaraz, zaraz, zaraz powie, on się zaraz przedstawi i będzie tutaj no. Ja go teraz wprowadzam delikatnie.
N.V.: Daj mu zadać pytanie (śmiech).
R.M.: Ale po co ma zadać pytanie, no?
N.V.: Żebyś mógł odpowiedzieć.
R.M.: Ale ja odpowiadam na pytanie!
N.V.: Opowiadasz zupełnie bez sensu.
R.M.: Nie pamiętasz jak Kwiatek zagrał fajnie na naszym koncercie, na którym rzucaliśmy kiełbasami?
N.V.: Oczywiście, że pamiętam.

Na jakim koncercie rzucaliście kiełbasami?

N.V.: Na Bawarskim.
R.M.: Bawarskim. Mieliśmy Bawarian Disco Show.

Byłem na jakimś bawarskim koncercie, ale nie dostałem Waszą kiełbasą.

R.M.: Kupiliśmy trochę starej kiełbasy, były już pokryte takim… już takie coś nie tego. Ludzi myśleli: „ojej, to kiełbasa <plask>!”, dopiero jak łapali dowiadywali się, że może niekoniecznie. Niektórzy jedli, ale nie odpowiadamy za to, co się działo później. Kwiatek grał wtedy na akordeonie „Lorelei” z nami, na początku.
N.V.: Jakieś intro też grał, bawarskie jakieś rzeczy.
R.M.: Wtedy spojrzeliśmy sobie w oczy szczerze, Kwiatek powiedział: „- Ja pierdolę!”, ja powiedziałem: „- O kurwa!” i okazało się, że można.
N.V.: Kwiatek rzucił wszystko.
R.M.: On rzucił wszystko, ja też z resztą i poszliśmy razem… Ale nie o tym chciałem mówić, bo taka przygoda… Aaaaahhhh, działo się.

Jesteś jeszcze gorszy od niego.

N.V.: Tylko dlatego, że nie możemy mówić na raz.
R.M.: Ja powiedziałem: „- Ty Kwiatek, a może by zrobić coś takiego inaczej niż że ja stoję za tym klawiszem?”, który i tak nie gra, bo przecież poniżamy wszystkich łącznie z muzykami, a Kwiatek mówi: „- Ja pierdolę, jesteście pierdolnięci”. To mi się spodobało, bo to podejście było takie świeże, takie inne.
N.V.: Takie szczere.
R.M.: Taaak, tak. Potem okazało się, że jest taki pomysł żeby zrobić coś bardzo dziwnego. Nazwałbym to „akustycznym Times New Roman”, nie bójmy się tego słowa. Pojawiły się żywe instrumenty, pojawiły się osoby, po raz pierwszy w Times New Roman, które potrafią grać. Patryk potrafi śpiewać, ja nie bardzo. Natomiast nikt z nas nie potrafi grać.
N.V.: To jest chyba landrynka, chcesz?
R.M.: Nie, nie chcę, dziękuję bardzo.
Nagle okazało się, że to jest jeszcze bardziej dziwne, prawda?
N.V.: Że co (śmiech)?
R.M.: Gówno.
N.V.: Przepraszam, bo landrynkę…

To że trafił do Was ktoś kto potrafi grać – to było dziwne.

N.V.: Nie no oczywiście! Ja byłem w ogóle zaskoczony, że można grać tak fajnie te utwory (śmiech).
Fiore Bambinii: (śmiech)
Fajnie, fajnie wszystko poszło. Nadal się spotkamy, sobie tam gramy. Jest śmiesznie.
R.M.: Mimo, że bez alkoholu, prawda?
N.V.: Mimo, że bez alkoholu, Romku.
R.M.: Prawda!
N.V.: Praaaawdaaaa! Tak jakoś się kręci ten nasz śmieszny zespół. Nawet żeśmy zagranicą grali.
R.M.: Zapomniałeś chyba zadawać pytań.

niedziela, 9 września 2012

Melancholia czarnych płyt


    Po raz pierwszy z winyla. Jednocześnie słucham pierwszej swojej czarnej płyty. Krążek kupiony za kilka złotych na allegro sześć lub siedem lat temu pełnił do tej pory funkcję dekoracyjną. Marnował się i niszczył. Pomimo paroletniej bytność na szczytach regałów na płyty, gdzie przywdział piękną sukienkę w brudnoszarej barwie kilkuletniego kurzu, paru prób samobójczych w postaci skoków  z 180 cm, gra bez zarzutu. Może w dwóch miejscach wydaje odgłos jak pierś z kurczaka na grillu, ale poza tym jest idealnie.
    Zwartość płyty nadal robi i to jak. Po pierwszym obrocie zafunduję sobie kolejny, a może cztery. Aż mi się przypomniało jak ten album rzucił mną o ścianę pierwszym riffem "Beyond the Black". Miałem wtedy czternaście lat i dopiero poznałem czym jest tzw. "u.s. power metal". Po wysłuchaniu "Metal Church", "Into the Mirror Black" i "Master Control" żaden inny mnie już nie obchodził. Zamęczałem tym zespołem wszystkich moich znajomych, a najbardziej moją ówczesną dziewczynę. Pewnie do dzisiaj wymienia Metal Church jako jedną z przyczyn naszego rozstania. Ech, wspomnienia...

sobota, 19 maja 2012

Żenady ciąg dalszy, czyli Black Sabbath jako trio

Do tej pory myślałem, albo chciałem myśleć, że przesadny i żenujący PR, to domena mainstreamowych gwiazdek popu i prawie-rocka. Wizyta na uruchomionej wczoraj, nowej stronie Black Sabbath przekonała mnie, w jaki wielkim byłem błędzie. 

   Kilka tygodni temu rozmawiałem z redaktorami najlepszego serwisu muzycznego w Polsce (nie, nie tego) na temat PR-u metalowych gigantów i usłyszałem ciekawy pogląd, że najwięksi metalowi imprezowicze od lat muszą być straightedgami, bo jak inaczej mogliby wytrzymać taki tryb życia… nie mówiąc już o koncertach i niemal rocznych trasach. Nie ma takich organizmów, które w wieku prawie siedemdziesięciu lat mogą wciągać kokainę, wlewać w siebie whisky, grać półtora godzinny koncert, a potem jeszcze zaliczyć trzy groupies. Ostatnio PeteSandoval się wymiksował się z interesu, robiąc sobie przerwę od grania z powodu problemów z dyskiem. Piotr Wiwczarek miał podobne już kilka lat temu. Ostatnio bajpasy wszczepiono Kingowi Diamondowi. Starzeją się nawet najwięksi: Tom Araya, Steve Harris, czy Iommi.

   Mówią, że starzeć się też trzeba umieć. Wiem, ple, ple, ple, ale jednak. Kiedy patrzę na nową odsłonę strony Black Sabbath zastanawiam się, czy moi idole powiedzmy faceci, których podziwiałem, mają demencję, mają poważne stadium zespołu Sharon, czy najzwyczajniej w świecie są dupkami. Im dłużej wlepiam gały w tę stronę, nadal myśląc, że zmysł wzroku mnie jednak zawodzi, tym bardziej przekonuję się, że w całej, tej reaktywacji nie chodzi o nic innego, tylko o kasę. Sami zobaczcie… Już? Nie macie wrażenia, że kogoś tam brakuje. W działach „historia” i „dyskografia” też jakoś pusto.

   Black Sabbath lubi ładne daty. Pierwsza – 13 lutego 1970, piątek trzynastego. Ładna, nieprawdaż? Druga – 01 października 1978 i nigdy nie mów „umieraj!”. Trzecia – 20 października 1998, według oficjalnej(!) strony formacji – data ukazania się pierwszej, i jedynej, od dwudziestu lat płyta Black Sabbath. Dokładnie tak twierdzi ich oficjalna strona(!!). Czwarta, chyba najładniejsza – 11 listopada 2011, 11.11.11.Ma też kilka innych dat, nie wszystkie tak pięknie wyglądają w cyfrowym zapisie: 02 luty 2012 – Bill Ward, za pośrednictwem swojej strony internetowej, ogłasza, że nie weźmie udziału w reaktywacji Black Sabbath, nie nagra z nimi płyty, a powodem jest „niepodpisywalny” kontrakt, kolejny niepodpisywalny kontrakt; 16 maja 2010 – w Houston umiera Ronnie James Dio, człowiek który według oficjalnej(!!!) strony BS nie miał nic wspólnego z tym zespołem (w historii nie znajdziecie tego nazwiska). Dwa dni po drugiej rocznicy śmierci wybitnego wokalisty, 18 maja 2012, pojawia się nowa strona internetowa heavymetalowej legendy z Birmingham. Według zdjęć, które widzimy na stronie głównej i w galerii, zawsze byli triem i nigdy nie grał w nim nikt inny poza Tonym Iommim, Ozzym Osbourne’em i Geezerem Butlerem. Wszystko podsumowuje cytat z „Goldmine”: „In my opinion, there’s only ever been one Black Sabbath, and that’s Iommi, Osbourne, Butler and Ward”.

   Wychodzi na to, że innego BS nigdy nie było. Nie było Tony’ego Martina (chociaż o płytach z nim jest nawet malutkie wspomnienie), nie było Dio, nie było Cozy’ego Powella, Glenna Hughesa, Iana Gilliana, Bobby’ego Rondinelliego, Vinny’ego Appice’a i wielu innych. Billa Warda wykreślono nawet ze zdjęć, robiąc z „klasycznego” składu trio.

niedziela, 15 kwietnia 2012

Roadbu... Sleep Festival

   Dzisiaj jeszcze krócej - trzeba się zbierać na samolot. Roadburn Festival to coś wyjątkowo, festiwal o niezwykłej nniepodrabialnej atmosferze. Przy okazji przyszło kilka ciekawych wniosków na temat rodzimego Asymmetry Festival, ale o tym kiedy indziej.

   Odnośnie trzeciego dnia Roadburn mam tylko dwie wiadomości: Wokalistka Purson (rocznik 1990) jest niesamowita, ma ogromną charyzmę i jest przepiękna. Reszta zespołu nie jest daleko w tyle, patrząc z muzycznej strony. Dali bardzo dobry pokaz. Dobra kapela, będę obserwował. Druga wiadomość jest tak ważna, że zasługuje na osobny akapit.

    Sleep. Właściwie w tym momencie mógłbym zakończyć ten wpis. Biorąc pod uwagę, że nie wielu miało okazję widzieć tych panów na żywo, będę kontynuował. Doszedłem do wniosku, że legenda tego zespołu nie wzięła się tylko z rewelacyjnych albumów, 50-minutowego utworu, "Gummo" i "Broken Flowers", ale także z faktu, że... jest to absolutnie najlepszy zespół, jaki kiedykolwiek słyszałem i widziałem na żywo. Ich występ był koncertem skończonym. Godzina czterdzieści doomowo-stonerowego walca, który rozjechał roadburnową publikę potęgą brzmienia. Niepowtarzalna spirytualna podróż w głąb własnych emocji, doznań, myśli, w świat spowity gęstym, zielonym dymem, w którym przewodnikiem jest RIFF. Sleep zupełnie przewartościował moje poglądy na temat muzyki i koncertów. Słuchajcie Czytajcie mnie teraz uważnie - każdy fan wolnych, zrodzonych z dymu riffów musi być na Asymmetry Festival, choćby tylko dla nich. Ta ekipa warta jest każdych pieniędzy.