czwartek, 12 kwietnia 2012

Roadburn "before party"


   Nie odnajdę Atlantydy, nawet odkryję Ameryki, jeśli powiem, że podróżowanie po Polsce polskimi środkami transportu to daleko posunięty masochizm. Porównałbym to do pańszczyzny odwalanej przez polskiego chłopa w XVII w. albo próby przetrwania 2-godzinnego odcinka "Tańca z gwiazdami" lub próby rozmowy o piłce z "fanem" Barcelony z półrocznym stażem odwiecznym fanem Barcelony. Katorga. Wszystko, co się spóźnić mogło się spóźniło, a żeby ułatwić mi dotarcie na lotnisko do autobusu wparowali kontrolerzy z ślicznymi, błyszczącymi odznakami jak z cebeesiu. Kiedy, nie bez drobnych trudności, udało mi dotrzeć do transportowej Europy odkryłem coś niebywałego. Pociąg nawet podmiejski nie dość, że może jechać ze średnią prędkością większą niż 35 km/hm, nie musi wyglądać jakby przez ostatnie 40 lat stał na bocznym torze czekając na przydzielenie trasy, to jeszcze pociągowa toaleta nie musi porażać z 5 metrów wonią bezdomnego i najtańszej kostki toaletowej. Niesamowite, fascynujące i przerażające zarazem.

   Zostawmy, przynajmniej na chwilę, różnice kulturowe. Festiwalowej atmosfery nie było mi dane poczuć zbyt wiele. Poza kilkoma standardowymi spotkaniami w stylu: "- Fajny tatuaż Entombed. - Dzięki, spoko koszulka". Za to miałem okazję odbyć parogodzinną rozmowę z moim tymczasowym, przemiłym współlokatorem z Włoch, którego znajomość twórczości roadburnowych zespołów przewyższa tylko jego wiedza o włoskim i europejskim footballu. Oczywiście, trzeba było też wypalić zapoznawczą fajkę pokoju. Holandia to bardzo ładny kraj.

   Jaki jest plan na dziś? Nie mogę powiedzieć, że: d.usk/diSEMBOWELMENT (Horisont), Saturnalia Temple (Christian Mistress), OM (Hammers of Misfortune), wywiad z jakimś Justinem Broadrickiem, Killing Joke (Lord Vicar, Ancient VVisdom, Ancestors), Orchid, Voivod (Sigiriya). Źle nie jest. Chociaż będzie trzeba odpuść Red Fang i Michaela Girę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz