Do tej pory myślałem, albo chciałem myśleć, że przesadny i żenujący PR,
to domena mainstreamowych gwiazdek popu i prawie-rocka. Wizyta na uruchomionej wczoraj, nowej stronie Black Sabbath przekonała mnie, w jaki wielkim byłem
błędzie.
Kilka tygodni temu rozmawiałem z
redaktorami najlepszego serwisu muzycznego w Polsce (nie, nie tego) na temat PR-u
metalowych gigantów i usłyszałem ciekawy pogląd, że najwięksi metalowi
imprezowicze od lat muszą być straightedgami, bo jak inaczej mogliby wytrzymać
taki tryb życia… nie mówiąc już o koncertach i niemal rocznych trasach. Nie ma
takich organizmów, które w wieku prawie siedemdziesięciu lat mogą wciągać
kokainę, wlewać w siebie whisky, grać półtora godzinny koncert, a potem jeszcze
zaliczyć trzy groupies. Ostatnio PeteSandoval się wymiksował się z interesu,
robiąc sobie przerwę od grania z powodu problemów z dyskiem. Piotr Wiwczarek
miał podobne już kilka lat temu. Ostatnio bajpasy wszczepiono Kingowi
Diamondowi. Starzeją się nawet najwięksi: Tom Araya, Steve Harris, czy Iommi.
Mówią, że starzeć się też trzeba
umieć. Wiem, ple, ple, ple, ale jednak. Kiedy patrzę na nową odsłonę strony
Black Sabbath zastanawiam się, czy moi idole powiedzmy faceci, których
podziwiałem, mają demencję, mają poważne stadium zespołu Sharon, czy najzwyczajniej w świecie są dupkami. Im dłużej
wlepiam gały w tę stronę, nadal myśląc, że zmysł wzroku mnie jednak zawodzi,
tym bardziej przekonuję się, że w całej, tej reaktywacji nie chodzi o nic
innego, tylko o kasę. Sami zobaczcie… Już? Nie macie wrażenia, że kogoś tam
brakuje. W działach „historia” i „dyskografia” też jakoś pusto.
Black Sabbath lubi ładne daty.
Pierwsza – 13 lutego 1970, piątek trzynastego. Ładna, nieprawdaż? Druga – 01
października 1978 i nigdy nie mów „umieraj!”. Trzecia – 20 października 1998, według
oficjalnej(!) strony formacji – data ukazania się pierwszej, i jedynej, od
dwudziestu lat płyta Black Sabbath. Dokładnie tak twierdzi ich oficjalna
strona(!!). Czwarta, chyba najładniejsza – 11 listopada 2011, 11.11.11.Ma też
kilka innych dat, nie wszystkie tak pięknie wyglądają w cyfrowym zapisie: 02
luty 2012 – Bill Ward, za pośrednictwem swojej strony internetowej, ogłasza, że
nie weźmie udziału w reaktywacji Black Sabbath, nie nagra z nimi płyty, a
powodem jest „niepodpisywalny” kontrakt, kolejny niepodpisywalny kontrakt; 16
maja 2010 – w Houston umiera Ronnie James Dio, człowiek który według
oficjalnej(!!!) strony BS nie miał nic wspólnego z tym zespołem (w historii nie
znajdziecie tego nazwiska). Dwa dni po drugiej rocznicy śmierci wybitnego
wokalisty, 18 maja 2012, pojawia się nowa strona internetowa heavymetalowej legendy
z Birmingham. Według zdjęć, które widzimy na stronie głównej i w galerii, zawsze
byli triem i nigdy nie grał w nim nikt inny poza Tonym Iommim, Ozzym Osbourne’em
i Geezerem Butlerem. Wszystko podsumowuje cytat z „Goldmine”: „In my opinion, there’s only ever been one Black
Sabbath, and that’s Iommi, Osbourne, Butler and Ward”.
Wychodzi na to, że innego BS
nigdy nie było. Nie było Tony’ego Martina (chociaż o płytach z nim jest nawet
malutkie wspomnienie), nie było Dio, nie było Cozy’ego Powella, Glenna Hughesa,
Iana Gilliana, Bobby’ego Rondinelliego, Vinny’ego Appice’a i wielu innych.
Billa Warda wykreślono nawet ze zdjęć, robiąc z „klasycznego” składu trio.